Wikipedia podaje, iż Wschodni
Grzbiet Gór Kaczawskich jest krótszy od Grzbietu Południowego, lecz szerszy i
ma bardziej zagmatwany przebieg. Jak zagmatwany, przekonałam sie wchodząc na
Żeleźniak (666m n.p.m.) Dla ścisłosci dodam, iż przekonały się o tym moje
nieoswojone z chodzeniem po górach mięśnie ud, szczególnie czworogłowy, nadal
obezwładniający przy schodzeniu po schodach.
Miniony weekend spędziłam w
Radzimowicach, 10km za Bolkowem i 20 km przed Jelenią Górą. Radzimowice widać z
głównej drogi nr 3. Kiedyś były miastem i do dziś mają ratusz, herb i rynek z
ulicami we wszystkie strony świata. A stoi przy nich... kilkanaście domów, ale za to jakich domów!!! (o historii
tej pięknej miejscowości i jej mieszkańców napiszę w niedalekiej przyszłości).
Czas tam upływał mi w doborowym towarzystwie otwartych, pełnych ciepła
ludzi, na rozmowach o budzeniu się w człowieku potrzeby wędrowania nowymi
drogami, budzenia się niejako nowej świadomosci, samoświadomości, świadomosci
duchowej. Pogaduchy i zamyślenie w rytm delikatnej medytacyjnej muzy przy
ciepłym kaflowym piecu, albo pośród drzew, starym dębem i brzozami, pośród
świerków pod niebem zasnutym szarymi chmurami, albo w świetle wschodzącego słońca nad sąsiednimi wzgórzami, albo podczas
wybornego śniadaniowania, obiadowania i kolacji przy stole pełnym przepysznego
jedzenia, przygotowanego przez Władzię i Wiktora, albo podczas świeżutkich
opowieści z Peru, snujących się do trzeciej nad ranem, które przywiózł wraz z
ziołami zebranymi przez Indian Andrzej - podróżnik i smakosz życia, warszawiak.
Wędrowanie nowymi drogami wzięłam sobie głęboko i dosłownie do serca.
Postanowiłam w niedzielne popołudnie wytyczyć najkrótszą ścieżkę na najbliższą
górkę zw. Żeleźniakiem, o której energii usłyszałam kilka bardzo intrygujacych
słów. Zapakowałam w samochód swoje rzeczy, pożegnałam się ze wszystkimi, bo
uknułam sobie plan taki, żeby po powrocie z przechadzki wsiąść w samochód i
wracać do domku (160 km do Zielonej Góry przez Bolków i Legnicę). Założenie:
krótko i szybko. Była godzina 14sta.
Droga na przełaj to łąki z barwnymi wysokimi trawami i górskimi ostami,
potem gimnastyka poprzez las gęsto rosnących świerków, czasem nurkowanie w
paprociach albo w gestwinie ostreżyny, co jakiś czas czerwony kapelusz
muchomora. Napierałam prosto przed siebie, stromo, pod górę. Czułam jeno
igliwie na mokrym karku i ostre gałęzie albo kolce na nogach. Nagle zabłysnęła myśl: jak wygląda szczyt? Czy
go znajdę? Nie mam mapy ani wskazówek. Hmmm...
Zapewne w najwyższym puncie okolicy. Ale jak to ocenić skoro wokół las i
las? Odpuściłam wszelakie analizy i skoncentrowałam na wskazówkach własnego
nosa. W pewnej chwili otworzyła sie przede mną zielona polanka, z klasycznym
betonowym słupkiem. Miejsce na ognisko....Czy to Żeleźniak czy jakaś inna
górka?... Położyłam sie pomiędzy świerkami, zapatrzyłam na czuby drzew, na
niebo i poczułam ciepło bijące od ziemi, jakbym leżała na podłodze w swoim
salonie z ogrzewaniem podłogowym. Ho ho, ale ciepło...pomyślałam... z jednej
strony wiaterek chłodny, szare niebo, a z drugiej bijące serce góry.
Wstałam, czas wracać... czas... jaki czas? Nie wiem, bo nie mam zegarka.
Telefon komórkowy rozładowany został w samochodzie. I kawalkada myśli: dokąd, w
którą stronę... nie pomyślałam, żeby oznaczyć drogę, zostawić za sobą ślady
tak, żeby wrócić. Zaczynam schodzić, na wyczucie, ale i lekko spanikowana. Jest
stromo, za stromo dla mojej nogi. Widzę drogę. W którą stronę iść? Wybieram
wersję na lewo. Jaka strona świata...nie mam pojecia, bo nie ma słońca, zwykle
radzę sobie doskonale z orientacją w terenie, kiedy słońce na niebie, ale dziś
zakrywa je gruba wartwa chmur. Przez chwilę zapomniałam o harcerskich metodach
wyznaczania kierunków świata, zresztą każda droga dokądś prowadzi, wiec idę
przed siebie. W pewnej chwili docierają do mnie nawołujące się ludzkie głosy Po
kilku zakrętach i pokonaniu sporego obniżenia terenu wiem, że to błędna droga.
Przez kilka sekund jestem na siebie zła, jeszcze kilka zakrętów i przez paprocie
i strumyk docieram do grzybiarzy patrzących na mnie dziwnym wzrokiem. Z
uśmiechem wskazują drogę: z powrotem, obok kopalni i jeszcze kilka
kilometrów (kopalni?
jakiej kopalni? Nie spotkałam szybu kopalni, czyżbym przegapiła kawałek ważnej
historii? Tak, tak... o czym sie dowiem później i opowiem następnym razem).
Wracam drogą do góry. Znajduje kijki do podpierania i rytmicznie, krok
za krokiem idę. Wokół cicho jak makiem zasiał, tylko od czasu jakiś ptak
zaskrzeczy albo zaświergoli. Kiedy poziom drogi się wyrównuje mijam zarośniety
wielkimi paprociami żleb, nade mną góruje czapa lasu, a ja zanurzam się w
kolejnej sosnowej gęstwinie Nagle droga się urywa. Koniec !?! Rzadziej
porastają drzewa, przede mną jakby zielona polanka soczystej trawy. Rozgladam
się wokół, z żadnej strony znajomego prześwitu, który zwiastuje jakąkolwiek
panoramę. Dostrzegam poniżej drogę, robi wrażenie przyjaznej, zresztą to jedyna
odpowiedź na pytania: dokąd? Schodzę do niej. Idę w nadanym wcześniej kierunku
i widzę oznaczenia niebieskiego szlaku. Widziałam go wcześniej, kiedy
wjeżdzałam do wsi: szlak pieszy i rowerowy. Poczułam się pewniej i radośniej.
Za kolejnym zakrętem, na skrzyżowaniu dróg grzbobraniowa rodzinka. Pytam o
Radzimowice, a oni potwierdzaja wcześniej obrany kierunek i komentują odrobinę
złowieszczo moją samotną wędrówkę przez las, co kwituję uśmiechem.
Jeszcze kilka zakrętów i widzę znajome miejsce, gdzie poprzedniego ranka
patrzyłam na wschód słońca. Mijam miejsce, skąd zaczęłam popołudniową przygodę
celem wytyczenia nowej drogi na szczyt.
Nowej drogi, niestety, nie wytyczyłam. Zabłądziwszy na dziewiczych dla
mnie terenach zasmakowałam i własnej intuicji i paniki, a także spokoju i
radości wędrowania nieznanymi drogami.
Wracając spotkałam Wiktora i przypomniałam sobie, ze zostawiłam w kuchni
termos. Zegar wybijał kwadrans po 16stej, kiedy Władzia częstowała mnie pysznym
domowym ciastem i gorącą herbatą. Dołączył do nas Andrzej i gawędzilismy we
czwórkę przez kolejne dwie godziny o górach, o wschodach i zachodach słońca, o
orkiszu i o miłości.
Pewnego dnia tam wrócę, żeby pomieszkać w cudnej urody chatce z kamienia
i drewna, gdzie nie ma wody i prądu, ale jest wielkie łóżko i piec kaflowy,
także do pieczenia chleba, a w oknach firanki, obok chatki basen i miejsce na
ognisko. Wymarzona samotnia. I wejdę jeszcze raz na górę, tym razem 'po
bożemu', czyli tradycyjną drogą, żeby sprawdzić czy ta góra nadal grzeje od
środka, i czy ja w ogóle byłam na Żeleźniaku. A może spotkam kopalniane duchy
przeszłości?
Z górskim pozdrowieniem - ahoj przygodo!
____________________________________
foto w cyklu 'w zaczarowanym ogrodzie'
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
dziękuję