*
Sobota to cały dzień do
zagospodarowania w dowolny sposób.
Tym razem dzień wcześniej,
13 marca w piątek, zadzwoniłam do Radzimowic zapowiadając swój przyjazd
nazajutrz na śniadanie. Miałam ogromną ochotę na wypad, choćby malutki. Na
ciszę inną niż domowa i widok inny niż mój ogród pod starym pięknym lasem.
Podczas rozmowy Władzia
uprzedziła, że w górach spadł śnieg, ale prognozy na weekend były słoneczne.
Wyjechałam zanim niebo
pojaśniało. Po drodze spotkałam mgłę, wschodzące w magiczny sposób słońce,
czołowe spotkanie samochodu z drzewem, niezliczoną ilość zakrętów i połacie
śniegu na polach.
Na Srebrnej Górze czekało
na mnie wyborne gorące śniadanie: habermus przy stole z Władzią i z Wiktorem,
który w kilka chwil potem rozpalał ogień w malutkiej chatce nazwanej 'cicho
sza', gdzie zapragnęłam spędzić kilka godzin ze sobą. Pogaduchy i wspólna
przejażdżka do wsi po drugiej stronie Żeleźniaka, do Dobkowa, gdzie w domu
artystów wydobywających kształty z gliny zamieszkały pięknie szkliwione anioły,
i gdzie można zakupić filiżanki i talerzyki, jakie sobie tylko czytelniku
wymarzysz postawić na swoim stole.
Obiad, czas dumania i czas
powrotów z zaproszeniem wystawienia fotografii z podróży po Norwegii w
przepięknej stolarni 1 sierpnia, kiedy zadzieje się magiczny dzień „świat
kultur”, gromadzący podróżników z różnych miejsc świata. Przywiozłam też mąkę i
kaszę z orkiszu, na domowy chleb, naleśniki i rozmaite ciasta.
Na koniec weekendowej
opowieści relacja z jeszcze jednego spotkania, spotkania „ na granicy
światów”...
cytuję:
Na granicy światów
Wiktor i Włada zamieszkali pod numerem 9. W domu
na samym szczycie. W wiosce, której już prawie nie było. W miejscu, gdzie
słyszy się to, co naprawdę ważne.
Jest takie miejsce na szczycie góry. Było kiedyś
miastem. Miało rynek, ratusz, domy, izbę górniczą, sąd, dwa kościoły i
przychylność władzy. Nie mogło być inaczej, skoro z tutejszych kopalń płynęło
do książęcych skarbców czyste złoto i srebro. Ale pewnego dnia kruszec się
skończył. Miasto zniknęło. Nie miało już nic własnego. Tylko imię. Tylko to
jedno słowo.
– Ale imię nie jest zwykłym słowem. Bóg stworzył
przecież świat za pomocą słowa – uśmiecha się Wiktor Urbańczyk, czerstwy,
jasnooki, pełen spokoju. – Może wystarczyła Mu jedyna, pierwsza sylaba? „Om”.
Kiedy tybetańscy mnisi zaczynają ją mantrować, czujesz, jak drży ziemia. Jeśli
sam się dostroisz do tego śpiewu, poczujesz, jak porusza się coś w twoim sercu.
Tybetański znak „Om” Wiktor wymalował na
fasadzie swego domu w Radzimowicach pod numerem 9. w czasie, kiedy wieś już
praktycznie nie istniała. Jeszcze uczyli się o niej studenci, bo łupki
radzimowickie uważano za najstarsze skały, jakie znaleziono w Polsce. Ale
naprawdę na wierzchołku
Żeleźniaka było tylko dziesięć domów. I
mieszkało tylko kilka starszych osób, już spakowanych, żeby wyjechać. Nawet nie
wiedzieli, że mieszkają w Radzimowicach.
łł– Mówili: „Na Starej Górze w Mysłowie”. Mysłów
to wieś u stóp Żeleźniaka. Sołectwo traktowało domy na górze jak swój
przysiółek. Miały Mysłowskie numery. Ale kiedy się tu meldowałem, to mi w
urzędzie w Bolkowie wpisali w dowód „Radzimowice”…
– Bo tu po wojnie Rosjanie chcieli wydobywać
uran. A kilka lat potem Polacy odbudować kopalnie miedzi i arsenu – wyjaśnia
Włada, żona Wiktora – a kopalnie musiały mieć lokalizację. Komisja nadała więc
nazwę.
I tak Wiktor został jedynym obywatelem w
Radzimowicach. Wiosce, co w 1241 roku miała prawa miejskie. A dziś, choć wciąż
jest tu miejski rynek, nie ma ani skrawka asfaltowej drogi.
Salamandry w ogniu
Odkąd Wiktor został sołtysem, droga, choć kręta
i stroma, jest starannie odśnieżana. Bo zaspy potrafią być tu wysokie na metr i
więcej. Wtedy mogą zatrzymać nawet ekipę, co ciągnie na górę budować dom
japońskiego biznesmana. Omura san z Kioto przyjechał, zobaczył i pomyślał, że w
całym świecie jest tylko jedno miejsce warte, żeby w nim zostać na zawsze.
Gdyby kiedyś nie pojawił się Wiktor, dziś nie
byłoby tu żadnego życia.
– Miałem wówczas dwie pasje, wędrowanie i minerały
– przed 20 laty Urbańczyk, urzędnik z Legnickiego „Legmetu”, wspiął się na
Żeleźniak w poszukiwaniu minerałów.
– Schodziliśmy już z Władą Tatry, Beskidy.
Bialskie… Mieliśmy w duszy tę potrzebę, żeby w górach mieszkać, ale z pensji
urzędnika to w górach można było sobie kupić buty.
Szukał minerałów. Orał trzewia ziemi, jakby
chciał zajrzeć do środka. Do duszy. Czasami twardej i przejrzystej jak górski
kryształ, czasami tęczowej jak agat. Jak tęcza, którą Bóg wiesza na niebie,
żeby ludzie pamiętali, że ich kocha.
– Stanąłem na szczycie – pokazuje miejsce, gdzie
zbudował po latach maszt na polską flagę. – Spojrzałem w prawo na buki na Miłku
i wapienne skały Połomu, potem w lewo na dolinę i potężny masyw Lubrzy po
drugiej stronie i poczułem, jak mnie ta ziemia wzywa. Jakby wiedziała, że
kiedyś stanę tu z płótnem pełnym ziarna, zagrzeję je w dłoni, rzucę. A ona da
mi chleb.
I od tej pory nie zaznał spokoju. Wracali tu z
Władą każdej soboty. Sypiali w śpiworach w chacie pod 9., co stała pusta, odkąd
babcia Venigowa umarła, a polska rodzina, którą przygarnęła, wyniosła się na
dół, do Mysłowa. Do PKS-u, sklepu, poczty i telewizorów.
Babcia Venigowa była stąd. Z Altebergu, ze
Starej Góry. Kiedy komuniści wyganiali Niemców, ona została. U siebie chciała
być. W domu. „A kto tu po nią przyjdzie na górę?”, myślała. I miała rację. Za
daleko było dla komisarzy. Wychodziła na skraj drogi i patrzyła, jak dołem
ciągną armie, przesiedleńcy, jak budują się nowe drogi. Jak furmanki ustępują
miejsca małym fiatom. Świat się zmieniał, ale u góry wciąż było tak samo:
Łęczycki hodował owce, starzał się, a one co rok miały nowe runo. Urynowicz
siedział pod jedynką, a przy starej drodze Skrzypczyk.
– Przyjeżdżaliśmy w niedziele i pracowaliśmy od
świtu do nocy, wyrywając z ziemi złom niemiecki i polski, średniowieczny i
nowoczesny, pomalowaliśmy wapnem ściany, posadziłam kwiaty – Włada dorzuca do
pieca.
A piec odpowiada snopem iskier. Kiedyś ludzie
powiedzieliby, że to mówią salamandry. I kwiaty zaczęły kwitnąć. Jak nie z tego
świata. A ludzie miejscowi nie mogli się nadziwić, po co miastowi na tę górę
lezą.
Wiktor tymczasem dojrzał, żeby dom odkupić. Ale
okazało się, że nie należy on do nikogo. Że go nie ma w dokumentach, bo w
Radzimowicach administracja polska się po prostu nie przyjęła. Trzy lata
trwało, zanim wyrobił w sądzie papiery, żeby mógł należeć do gminy. A jak
wyrobił, to się okazało, że gmina ma na chałupę sześciu chętnych.
– I tak po kilku latach starań, remontów, marzeń
i planów zobaczyliśmy, jak wszystko wymyka nam się z rąk – wzdycha Wiktor. – Co
było robić? Wynajęliśmy rzeczoznawcę budowlanego, wycenił nasze prace remontowe
i zaniosłem do gminy rachunek. Był 1989 rok, komuna dogorywała, już nie można
było nikomu po znajomości dać cudzej pracy. Gmina popatrzyła na rachunek i
chętni do zakupu się wycofali.
łłGłosy na wietrze
– Kryzys dopadł „Legmet”. I Wiktora po prostu
zwolnili
– wspomina Włada. – Od tej pory ja wyjeżdżałam
do miasta pracować, a Wiktor nie miał już żadnego powodu, żeby schodzić w
doliny.
– I wdzięczny jestem za to zwolnienie, bo miałem
wówczas lęk przed bezrobociem, sam bym się nie zdecydował
– rozkłada ręce Wiktor. – Wstawałem o świcie,
widziałem mgły pod stopami i niebo niebieskie nad głową. Szedłem na górę,
siadałem i milczałem. Aż kiedyś usłyszałem, że w głębi duszy się modlę. Że
rozmawiam z Bogiem.
To było głębokie, mistyczne, niezwykłe
doświadczenie. W mieście myśli wciąż zajęte są terminami, hałasem, napisami na
sklepach. Jak człowiek może cokolwiek usłyszeć? Kiedy idziesz w las, wszystko
cichnie i... słyszysz to, co ważne.
I tak Wiktor nauczył się modlić. A potem
zbudował maszt. I zawiesił flagę. Biało-czerwoną. Bo przez symbole i rytuały
ludzie od zarania świata komunikowali się z Bogiem.
– Na wietrze, nad górą, która tyle przeszła,
która widziała górników, książęta, obce armie, owce pana Łęczyckiego, łzy babci
Venigowej, poszukiwania uranu i gruzy, co zostały z ludzkich marzeń, musi być
nasza flaga. Jak tybetańska modlitwa, którą niesie wiatr.
Śladem Urbańczyków osiedlili się tu ich
przyjaciele. Przyjeżdżali, szli na górę albo do lasu. Siadali w milczeniu i
czekali, aż przemówi do nich ziemia. A kiedy usłyszeli, zostawali na zawsze:
pani Jolanta, pisarka i historyk sztuki,
Kazimiera z Kazimierzem, którzy przy wjeździe do
wsi postawili kaplicę wotywną za cudowne ocalenie z wypadku, z którego wyszli
bez szwanku, choć z auta zostały im tylko klamki; pani Hanka,
bioenergoterapeutka, która fenomen Radzimowic potrafi wyjaśnić tak, że chcą tu
być ludzie, którzy nie muszą niczego zmieniać na siłę, wbrew naturze
wszechświata. Dlatego wszechświat nie chce zmieniać tych ludzi. Wystarczy, że
się nawzajem słuchają.
Jest jeszcze Tatiana, która musiała uciekać z
Białorusi, kiedy jej działalność w Towarzystwie Filomatów reżim Łukaszenki
uznał za wrogi. Jest Omura san z Kioto. I Marek. Mistrz Ognia. Każdy przywiózł
ze świata na dole to, co najważniejsze: święty ogień agnihotrę, orkisz,
tybetańskie rzeźby, wiedzę o pierwotnych rytuałach, miłość utraconej ojczyzny,
muzykę, runy i święte znaki. Żeleźniak jest górą pełną symboli. Nawet wzrostu
ma symboliczne 666 metrów nad poziomem morza.
Czyż można się dziwić, że obchodzą Noc
Świętojańską? Że palą święty ogień jak przed tysiącami lat nad Gangesem, skąd
wywodzi się nasza cywilizacja.
– Lata minęły, ale rdzeń sanskryckiego słowa
„agni” wciąż słychać w słowiańskim „ogniu”, prawda? – podkreśla Wiktor. – Ogień
jest modlitwą jak „Ojcze Nasz”. Nieważne, czy palisz go we wnętrzu piramidy,
czy na górze w kręgu przyjaciół. Ważne, po co go palisz.
Kiedy Włada wchodzi do domu, najpierw zapala
świecę.
Anioł Zmartwychwstania
Już trzeci sezon odbywa się na górze
Międzynarodowy Festiwal „Świat Kultur”. Wystawy, dyskusje, prezentacje.
Przyjechała tu zaśpiewać Britta, sopranistka z Kolonii. I wróciła Wielkanocą,
żeby w maleńkim kościółku w Kaczorowie na rezurekcji zaśpiewać Ave Maria jak w
La Scali. Przyjechała następnej Wielkanocy, żeby przywieźć Wiktorowi obraz.
Anioła.
– Kiedy go zobaczyłam w galerii, poczułam, że
należy do tego miejsca, po prostu musiałam go przywieźć – powiedziała – jakby
on chciał tu być.
Tygodniami szukali mu imienia w książkach i
pośród ludzi, którzy się na aniołach znają. I odnaleźli. To Serafiej. Anioł
Cierpliwości. Ten, co nigdy nie pogania. Powiadają, że siedział w Grobie
Pańskim, kiedy przyszła tam Maria Magdalena, żeby powiedzieć: „Nie ma go tu, bo
zmartwychwstał”.
W życiu Wiktora prezenty zdarzają się niezwykłe.
Anioł. Albo Lingam Sziwy. Jeden z kamieni, które spadły z nieba jako meteoryty,
stopiły się w jedno z gliną ziemi, a teraz Hindusi wydobywają z rzeki te
olbrzymie kamienne walce z dwóch stopionych ze sobą skał. Jedną z naszego,
drugą z innego świata.
– Tu też mamy dwa światy. Już rzadko komu udaje
się ich doświadczyć. Ale zdarza się. Czasami, kiedy palimy ogień, dzieci widzą,
jak się wokół nas gromadzą cienie. Może to gnomy, zapomniane duchy lasów?
– Obudziliśmy je, kiedy wybraliśmy z ziemi gruzy
cywilizacji, zaoraliśmy i posadziliśmy ogród – śmieje się Włada. – Sprawiają,
że dziewanna rośnie u nas na 4 metry, że malwa ma kształt drzewa, a naparstnica
wypuszcza na czubku koronę. Rośliny rosną tu inaczej niż na dole, w ludzkim
świecie.
Wiktor sieje orkisz
– Ta potrzeba dojrzewała we mnie
nieuświadomiona, jak sen, w którym idę po polu i wysiewam ziarno. Wszystko się
ułożyło, gdy przeczytaliśmy książkę o św. Hildegardzie z Bingen.
– To też był prezent, napisała ją nasza znajoma
– dodaje Włada. – Hildegarda, średniowieczna mniszka, mistyczka, zaprzeczenie
stereotypów o tamtych czasach: była wykształconym filozofem, stworzyła kompletną
wizję świata.
– Dziś powszechnie wierzymy, że choroby są
odbiciem problemów w naszej duszy, ale musiały minąć epoki, żeby ta wiedza
stała się oczywista. Pisała o leczniczych właściwościach orkiszu, i tak się nim
zainteresowałem – Wiktor wypieka z niego chleb i twarde, średniowieczne
podpłomyki.
– To niepodległe zboże, bo nie można go
genetycznie modyfikować. Harde, bo nie daje wielkich plonów. Bo nie rozprasza
energii na tysiące ziaren, jak pszenica. Skoncentrowane. Za to wystarczy
gotować je pół godziny, żeby nadawało się do spożycia.
Długo szukał ziarna. A kiedy je dostał od
Babalskiego, wysypał w lniane płótno, wyszedł na górę, zaczerpnął pełną
garścią, ogrzał. I dał ziemi. Ciepłe od własnego dotyku.
– I w tej jednej chwili zrozumiałem, że jestem
we właściwym miejscu. Że właśnie tu szedłem.
A kiedy już wszyscy „miastowi” mieli w dowodach
„Radzimowice”, chcieli być u siebie. Nie w przysiółku Mysłowa. Poprosili Gminę
Bolków o własne sołectwo. Gazety zaczęły pisać o „Separatystach ze Starej
Góry”. Samorząd się nie zgadzał. Poszli wszyscy do burmistrza.
– Jestem na nie! – zapowiedział.
Ale wysłuchał. Po godzinie zgodził się, że warto
taką uchwałę postawić na Radzie Gminy. I 16 lipca 2003 roku Radzimowice, wieś,
której prawie nie było, stała się sołectwem.
Trzeba wjechać na szutrową drogę w środku
Mysłowa. Prosto, do góry, a potem zakosami koło Księżego Kamienia. Aż zza
pagórków wyłoni się wioska na szczycie. Na granicy światów. Gdzie flagi
odmawiają modlitwy, a cienie przychodzą usiąść z ludźmi wokół ognia.
GRZEGORZ KAPLA
miesięcznik Wróżka, marzec 2009
_______________________________________________
foto chatki wykonane w środku lata
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
dziękuję